Witajcie!
Dzisiejszy post pojawia się z (aż wstyd się przyznać) ponad 2-letnim opóźnieniem.
Część z Was, która obserwuje mnie na Instagramie, na pewno pamięta jak wiele publikowałam podczas mojego pobytu na Islandii. Natomiast z mojej wyprawy do Kanady opublikowałam jedno zdjęcie, już po powrocie. Ta część z Was, która zna mnie bliżej po samym powrocie wiedziała, że ta wyprawa była utrzymywana w tajemnicy. Pewnie spytacie „dlaczego?”. Patrząc na to z perspektywy czasu, może nie była to najmądrzejsza decyzja, ale była moja pierwsza wyprawa w pojedynkę, w dodatku na inny kontynent, więc chyba chodziło o udowodnienie sobie, że świetnie sobie poradzę i żeby też nikt niepotrzebnie się nie zamartwiał. O moim wyjeździe wiedziało kilka osób, w tym wszyscy współlokatorzy i na bieżąco relacjonowałam im całą sytuację. Zapewne jeśli wybierałabym się do innego kraju, czy też innego miasta to podjęłabym inną decyzję, ale nawet dzisiaj jej nie żałuję.
Skąd pomysł na Kanadę?
Wymianę studencką w Islandii odbywałam jesienią 2017 roku. W moim domu mieszkały również osoby z Niemiec, Francji, Hiszpanii. Część z nich, z racji położenia Islandii na mapie, w planach miała wycieczkę do USA, w zasadzie większość do Nowego Jorku. Dla Polaków, był to jeszcze okres, kiedy do wjazdu do Stanów potrzebna była wiza turystyczna. Planując wypad na kilka dni, ze względu na napięty grafik na uczelni, nie byłam zbyt chętna inwestować w wizę oraz znosić późniejszą niepewność, czy dokument zostanie mi w ogóle przyznany. Z tego też względu, mój kolega zaproponował mi alternatywę, czyli wyjazd do Toronto. Niestety, na miesiąc przed planowaną podróżą, postanowił zmienić zdanie i jednak wybrać się do NYC. Zastanawiałam się mocno czy w takim wypadku po prostu nie odwołać wyjazdu. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami z koleżanką ze studiów, na co ona odpowiedziała:
„Nikt nie chce lecieć do Toronto? Dlaczego więc nie polecisz tam sama?”.
Gdyby nie jej słowa, to zapewne odpuściłabym wyjazd, ale zamiast tego postanowiłam działać.
Islandzki przewoźnik niskobudżetowy WOW Air (firma upadła rok później) akurat oferował promocje związane z Black Friday. Bilet w dwie strony udało mi się kupić za 30/40 tys. ISK, co wtedy wynosiło około 1300 zł / $430. W cenę wliczony był 10-kg bagaż. Po ich zakupieniu biletu skupiłam się na skompletowaniu potrzebnych dokumentów, a w zasadzie jednego – eTA, czyli Elektronicznego Zezwolenia na Podróż (ang. Electronic Travel Authorization).
„Elektroniczne zezwolenie na podróż jest wymogiem wjazdowym dla cudzoziemców bezwizowych podróżujących do Kanady drogą lotniczą. Zezwolenie połączone jest elektronicznie z paszportem podróżnego i ważne jest przez okres pięciu lat lub do momentu wygaśnięcia ważności paszportu. Z ważnym dokumentem można podróżować do Kanady tak często jak tylko chcemy, jednak zwykle na krótkie pobyty. ETA nie gwarantuje wjazdu do Kanady. Po przyjeździe urzędnik poprosi o okazanie wymaganych dokumentów, po czym stwierdzi czy jesteśmy uprawnieni do wjazdu do Kanady.”
Aby uzyskać eTA należy wypełnić wniosek, a następnie uiścić opłatę w wysokości CAD $7 (ok. 21 zł). Potwierdzenie otrzymania zezwolenia powinno przyjść drogą mailową w ciągu kilku minut. eTA jest połączona z naszym paszportem na okres 5 lat, co oznacza, że przy planowaniu kolejnych wypraw do Kanady w danym okresie nie potrzebujemy jej ponownie wyrabiać (o ile dalej posiadamy paszport, na który była oryginalnie wyrabiana).
Lot z Keflaviku to Toronto trwał około 6 godzin. Moim docelowym lotniskiem było Toronto – Lester B. Pearson (YYZ), które znajduje się mieście Mississauga. Z racji, że do Kanady leciałam 30 listopada, różnica w czasie wynosiła -4h w porówaniu do czasu uniwersalnego, w którym znajduje się Islandia. Jednak sytuacja miałaby się nieco inaczej latem, kiedy Islandia znajduje się w strefie czasowej -1h w porównaniu do Londynu (część z Was może pamiętać jak na swoim Instagramie wspominałam o tym, że na Islandii nie ma podziału na czas letni i zimowy).
Na pokładzie samolotu poznałam dwie niesamowite Kanadyjki, z którymi wspólnie próbowałam sprawić żeby czas spędzony na pokładzie samolotu upłynął szybciej, a na pewno przyjemniej. Sama byłam w trakcie intensywnego 3-tygodniowego kursu na uniwersytecie, gdzie zajęcia odbywały się codziennie, po 4 godziny dziennie. W związku z tym, początek lotu postanowiłam przeznaczyć na lekturę i notatki. Później dziewczyny zaprosiły mnie do wspólnej rozmowy oraz gry w karty, kiedy to rozegrałam swoją pierwszą (i jak na razie jedyną) partię pokera. Obydwie pochodziły z Ontario, jedna z nich większość życia spędziła w Londynie (tym kanadyjskim) a następnie przeprowadziła się do tego brytyjskiego. Druga była lekarką, która pochodziła właśnie z miasta Mississauga, ale pracowała w New Jersey. Kiedy dziewczyny spytały o moją historię i jak planuję spędzić te kilka dni, opowiedziałam im o Erasmusie i pomyśle samotnej wyprawy. Spytałam jak najszybciej dojechać z lotniska do Toronto (wiedziałam o istnieniu dwóch opcji – droższego i szybszego pociągu oraz wolniejszych, ale tańszych autobusów miejskich). Po tym pytaniu jedna z nich zaproponowała mi, że mogę się z nią zabrać do miejsca docelowego.
Pewnie pomyślicie, że decyzja o pojechaniu gdzieś z nieznajomą osobą mogła być niezbyt odpowiedzialna, natomiast intuicja podpowiadała mi, że Cheryl miała wobec mnie najszczersze zamiary. Prosiła mnie, żebym trzymała się blisko niej, kiedy będziemy przechodzić przez kontrolę paszportową – pamiętam, że musiałam podejść do automatu, gdzie skanowałam paszport i podawałam potrzebne informacje, a następnie podchodziłam do urzędnika z wypełnionym dokumentem, który dostałam i wypełniłam jeszcze w samolocie, czyli Declaration Card, która podzielona jest na trzy części:
Część A: tutaj wpisujemy nasze dane (oraz dane naszych współpasażerów, jeśli planujemy przebywać pod tym samym adresem): imię, nazwisko, datę urodzenia, obywatelstwo, pełny adres domowy, numer lotu, cel podróży, kraj, z którego podróżujemy oraz zaznaczamy czy przewozimy wymienione rzeczy, takie jak mięso, nabiał, broń czy dużą ilość gotówki.
Część B: dotyczy osób odwiedzających Kanadę (nie rezydentów); tutaj wpisujemy czas pobytu w Kanadzie oraz zaznaczamy czy przekraczamy wyznaczone limity duty-free, które prezentują się następująco:
Część C: Wypełniają tylko rezydenci Kanady.
Tak poglądowo prezentuje się deklaracja:

Pełną wersję możecie zobaczyć TUTAJ.
Po kontroli paszportowej i odebraniu naszych bagaży, wsiadłyśmy razem z Cheryl do taksówki, która zawiozła nas prosto do jej domu rodzinnego zlokalizowanego na uroczym osiedlu. Oczywiście nie pozwoliła mi zapłacić ani grosza (a w sumie centa) za taksówkę. Poczęstowała mnie herbatą i ciastem, a później wzięłyśmy jej psa i zawiozła mnie aż do Toronto (około 20 km drogi) na Kensington Market, gdzie zlokalizowany był mój hostel. Zostawiła mi do siebie numer i zaprosiła na wspólny wypad do klubu. Musiałam jednak podziękować, bo jedyne buty jakie miałam to zimowe trapery, które chyba średnio wyglądałyby na tle sukienek i szpilek.
Podczas kanadyjskiej wyprawy postanowiłam zatrzymać się w College Backpackers Hostel, gdzie 4 noce kosztowały mnie CAD $165 (ok. 440 zł). Budynek znajdował się w samym centrum Kensington Market, co stanowiło idealną bazę wypadową do wszelkich miejsc w Toronto. Z związku z tym faktem, postanowiłam poruszać się po mieście tylko pieszo. Swoją drogą pobiłam chyba wtedy również swój życiowy rekord w przebytych pieszo kilometrach – dosłownie każdego wieczoru nie czułam nóg. Zameldowałam się około 21 czasu kanadyjskiego, nadal trzymając wszystko w wielkiej tajemnicy, natomiast zapomniałam wyłączyć funkcję lokalizacji na Snapchacie (kto używał, ten wie), więc mój jeszcze wtedy „prawie” chłopak po ponad 8 godzinach bez kontaktu (łączyłam się tylko z wi-fi, z wiadomych powodów – gdy raz włączyłam dane, po miesiącu dostałam rachunek na 320 zł) wyśledził mnie na mapie Snapchata po pierwszym zalogowaniu do Wi-Fi. Praktycznie od razu położyłam się spać, bo mój zegar biologiczny nadal „tykał” wg islandzkich standardów. Zmęczenie i szybkie pójście spać na nic się nie zdało – po raz pierwszy obudziłam się o 5 nad ranem, bo tak powinnam wstać w moim „starym czasie”. Wróciłam do spania, żeby obudzić się już o godzinie 9 kanadyjskiego czasu i takim sposobem przeżyłam (dosyć łagodnie) swój pierwszy jet lag.
Na tym momencie chciałabym zakończyć pierwszą część posta z mojej kanadyjskiej wyprawy. Wybaczcie, że tak się rozpisałam, ale chciałam skupić się głównie na istotnych formalnościach i opowiedzieć Wam o całym pomyśle na pierwszą podróż w pojedynkę. Celowo nie używam tutaj stwierdzenia „samotną”, bo ma to wtedy dosyć smutny wydźwięk, a ja przez ani chwilę nie czułam się tam samotna…
Buziaki!
Dominika
Źródła: